strona 770 z 991

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 770


Po 18 grudnia 1941, Warszawa. Relacja Henryka Bursztyna, dotycząca warunków podróży ze Lwowa do getta warszawskiego w grudniu 19411

Pocieram zapałkę, która w zdenerwowaniu łamie mi się w ręku. To samo dzieje się z drugą i trzecią. Czwarta pozwala mi stwierdzić, że jest dopiero po trzeciej.
O siódmej minut dwadzieścia odchodzi pociąg, ale czy dotrę do mety? Obok mnie leży moja żona i ona spędziła tę noc bezsennie. W świetle dogasającej zapałki widzę jej stroskaną twarz, na której ukazuje się mający mi dodać otuchy uśmiech. — „Boisz się” — „Nie, zupełnie, nie” — silę się na spokój w głosie.
Mocny uścisk ręki: „Wstawaj, już czas”. Drugi raz rozstaję się z żoną. We wrześniu 1939, który się w tym roku zmienił w skwarny lipiec, opuściłem dom mój. 900 km piechotą przez trzy tygodnie okrężną drogą, poprzez grad bomb i szrapneli, przez lasy i pola pokrwawionymi nogami uciekłem przed gettem. Teraz, aby się ratować z rąk rozjuszonych Ukraińców, aby uniknąć ukraińskiego getta, mam odbyć tę drogę z powrotem pociągiem pod okiem szpicli i żandarmów gestapo, pod grozą kary śmierci...
„Wstawaj, bo [się] spóźnisz” i drugi mocniejszy uścisk dłoni. Zapalam światło. Wzrok mój pada na okno zasłonięte czarnym papierem i mimo woli wzdrygam się. Noc nad Europą! Do uszu dochodzi dudnienie deszczu w rynnach. Noc i deszcz sprzyjają wszelkim zbrodniom, może i mojej „zbrodni” sprzyjać będą, ucieczki Żyda przed gettem.
Szybko robię toaletę. Włosy wypomadowałem na glanc, wąsy, które zapuszczałem od dłuższego czasu (wąsy skracają nos, a to dla Żyda bardzo ważne), zakręciłem na szpic. Wstępne przygotowania zostały dokonane. Za dwie godziny mam przerodzić się w „aryjczyka”. Żona krząta się koło śniadania. Przełykam z trudnością czarny kawałek chleba. Wkładam na kurtkę płaszcz roboczy, czapkę i chlebak. Dozorca, którego minąć muszę, nie powinien o niczym wiedzieć. Drogę tę przerabiałem codziennie, idąc do przymusowej pracy na lotnisko. Przekradam się jak cień przez pokój moich gospodarzy. Do drzwi odprowadza mnie moja żona. Ostatni uścisk dłoni, mocny, gorący, zdecydowany. Słyszę jeszcze, „trzymaj się”... Żegnamy się bez pocałunku — nie wolno być sentymentalnym.
Na ulicy ciemno i deszcz pada. To dobrze. Gdzieniegdzie błyśnie ognik papierosa mijających przechodniów, spieszących się jak i ja codziennie do przymusowej pracy. Poznaję głuchy stuk motoru ciężarówki, która nas codziennie zabierała na lotnisko. Często na skutek mrozów silnik zamarzał, a wtedy zmuszano nas do odbycia piechotą 12 km w jedną stronę. Dziś odwilż, auto przyjechało. To mi nie na rękę, aby jak najprędzej się przedostać, aby nie spotkać znajomego. Za kilka minut muszę zrzucić opaskę, kilka minut dzieli mnie od zupełnej swobody, za kilka minut nastąpią narodziny „aryjczyka”.



1 Do relacji dołączona adnotacja H. Wassera w jęz. poi.: „1941. Powrót ze Lwowa do Warszawy. Zeznanie Henryka Bursztyna”.