RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Dzienniki z getta warszawskiego

strona 373 z 476

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 373


Część II. Dzienniki z getta warszawskiego [14] 359

Starsze pokolenie stało zdziwione: „To on jeszcze żył, stary Pryłucki? To on w ogóle przebywał w Warszawie?”. Nic nie wiedzieli.

W rzeczywistości red. Cwi Pryłucki dla swoich bliskich umarł już kilka lat temu, a młodemu pokoleniu w przeważającej części nie był znany. Ale dla żydowskiej prasy pozostał nieśmiertelny, jest pomnikiem, który będzie stał dopóty, dopóki będzie trwało żydowskie życie w diasporze, dopóki istnieje żydowska prasa. Biografia Cwi Pryłuckiego jest bardzo bogata, piękna i interesująca. Z pewnością zostanie napisana przez osobę, która miała z nim kontakt przez długie lata. Ja znałem Pryłuckiego jedynie przez

10 lat przed wybuchem wojny, przez ostatni okres jego życia zatem, gdy „stary” był już na zawodowej i społecznej emeryturze, a jednak nauczyłem się od niego wielu ciekawych rzeczy.

Kiedy stawiałem swoje pierwsze dziennikarskie kroki w „Momencie”, Cwi Pryłucki nie był już szefem „swojego” „Momentu”. W wydawnictwie rządził zarząd kooperatywny z trzema członkami jako odrębnymi przedstawicielami redakcji, administracji i drukarni. Współtwórcy wydawnictwa – Ch[aim] Prużański i Zylberberg580– już wtedy nie żyli. Odeszli też wieloletni, wierni współpracownicy: Zagorodzki581i Biber582. Struktura i jakość kolegium redakcyjnego przeszły w tym czasie duże zmiany. „Der Moment” przestał być burżuazyjną gazetą dla klasy kupieckiej, która w wolne od pracy soboty b[…]b duchowy odpoczynek, rozkoszując się oświeceniowymi artykułami. „Der Moment” nie był też gazetą postępową, idącą z duchem czasu. Przeważająca część członków redakcji składała się z koniunkturalnych pisarzy, ludzi, którzy wykorzystali czasy tużpowojenne, kiedy dawał się odczuć niedostatek sił duchowych, i zostali pisarzami. Ci pisarze nie mieli żadnego gruntownego wykształcenia, żadnego fachowego przygotowania i nie wyróżniali się również wychowaniem zdobytym w dzieciństwie. Byli to dyletanci-improwizatorzy. Wiedzieli o wszystkim po trochu, ale tak naprawdę

– nic. Męczyli się z językiem polskim tak samo jak z hebrajskim… Naturalnie, istniały też wyjątki. Jako organ codzienny żydowskiej ulicy „Der Moment” nosił jednak etykietę braku duchowej jedności panującej w redakcji. Zatracił swoją linię, służył wszystkim odcieniom, czyli faktycznie żadnemu. Było w nim wszystkiego po trochu, ale w sumie – nic. Starzy współpracownicy zaczęli tracić wpływy. Młodszych, postępowej awangardy, nie dopuszczano. Decydentami byli właśnie pisarze koniunkturalni, którzy uważali się za profesjonalistów. Pisanie dla przyjemności, dla samego pisania, dla kultury, dla literatury, czy jak się to chce nazywać, stopniowo ustępowało pisaniu dla pieniędzy, dla zarobku…

W tym powstającym chaosie i duchowym upadku poznałem przywódcę stada, Cwi Pryłuckiego. Nie siedział on już w pokoju redakcyjnym, pracował u siebie w domu. Ale kiedy tylko przychodził do redakcji, ten stary, wysoki, trochę przygarbiony redaktor naczelny – wszystko wyłapywał swoim wrażliwym uchem, wszystko obejmował