360 Część II. Dzienniki z getta warszawskiego [14]
swoim mądrym wzrokiem i znikał. Z każdym rozmawiał łagodnie, cichym, miękkim tonem. Jednocześnie dbał o to, żeby jego nazwisko jako redaktora odpowiedzialnego nie zostało splamione.
Nawiązawszy z nim bliższy kontakt, zauważyłem, że redaktor naczelny przeżywa na stare lata wewnętrzną tragedię, wieczną tragedię starszego pokolenia, które nie może się pogodzić z reformami, nowym stylem życia, pogardzaniem tradycją przez młode pokolenie. Prasa żydowska, jak w ogóle cała prasa, w ostatnich przedwojennych latach nabrała całkiem nowego charakteru. Zamiast być dla społeczeństwa organem informacji i kształcenia stała się oficjalnym narzędziem aparatu propagandy. Znikać zaczęła swoboda, prostota, nieskrępowane słowo w pełnym znaczeniu, subtelny felieton, wolna publicystyka i literacko-artystyczny poziom. Nadeszły powieści erotyczno-kryminalne, które miały przyciągnąć i przykuć uwagę czytelnika, trzymać w ekscytującym napięciu. Gazeta stała się polem walki dla polityczno-partyjnych konfliktów, dla różnych [13] spraw społecznych, często dalekich od wcześniejszej etyki i postaw humanitarnych. Ogólna pauperyzacja kulturalna społeczeństwa odcisnęła swoje piętno również na prasie i z tego powodu Cwi Pryłucki bardzo cierpiał.
W przeciwieństwie do innych gazet, gdzie funkcję formalnego, odpowiedzialnego przed władzą redaktora pełniła fikcyjna osoba, tzw. siedzący redaktor, czyli taki, który mógł iść do więzienia, gdyby cenzura tak zechciała, „stary” nie pozwalał, aby w „jego” „Momencie” ktoś inny prócz niego był odpowiedzialny. W godzinach przedpołudniowych zwykłem siedzieć w jego cichym, arystokratycznym mieszkaniu przy Bonifraterskiej 31, w lecie natomiast w Śródborowie583. Tam nie tylko pisałem jego piątkowe artykuły polityczne, które rodziły się we wtorek lub środę i w piątek były już nieaktualne, ale także czytałem mu powieści i materiały publicystyczne. Przysłuchiwał się uważnie i zatrzymywał mnie co chwilę, wykreślał zdania, wyrażenia, które zgrzytały, nie brzmiały wystarczająco dobrze dla jego wrażliwego ucha. Każdego dnia czytał „Der Moment” od deski do deski. Nanosił poprawki na złą korektę i za każdym razem, kiedy znajdował w kronice coś, co mogło mieć związek z cenzurą albo z późniejszym dementowaniem, zaraz dzwonił do redakcji, alarmował, interweniował.
Właściciele po cichu żartowali sobie ze „starego”, że ma już starczy uwiąd myśli, że boi się różnych trefnych rzeczy, które teraz są już koszerne. Ale pozorny szacunek dla „starego”, dla redaktora naczelnego pozostał. Jedynym szczerze oddanym mu człowiekiem był I[cchak] I. Propus584, jego wieloletni sekretarz i adiutant. Nie przepuszczał on żadnego materiału, którego wcześniej nie zobaczyłby „stary”. Chyba że ktoś taki materiał przeszmuglował i osobiście oddał w drukarni…, co ostatnio zdarzało się często.
W wyniku złego zarządzania wydawnictwem „Der Moment” znajdował się na skraju bankructwa. Próbowano ratować się wydawaniem gazety po polsku, chwytano się rewizjonistów. W rezultacie Żabotyński585i Uri Cwi Grinberg586otrzymali trybunę,