RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Prasa getta warszawskiego: Bund i Cu...

strona 288 z 902

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 288


242 „Biuletin”, nr 14 (24), 20 grudnia 1941 [1]

Trzykrotnie przegnany, uparcie wraca. Wyczerpał już wszystkie argumenty. Nawet ten ostatni, że boli go brzuch, że cierpi na dyzenterię.

A więc załatwił się w spodnie, a teraz zdejmuje je na ulicy, przed oczami obojętnych świadków.

Spoza podartej szmaty-koszuli wyziera jego skóra, obeschła do kości, sina, podrapana, pokąsana, świerzb, ropiejące rany, a wszystko to pokryte dziesiątkami, setkami wszy.

Doktor, blady ze zdenerwowania, myśli – nie ma innej rady. Trzeba go przyjąć. Przed szpitalem zbiera się tłum i goły, śmierdzący żebrak zastawia wejście.

Drzwi otwierają się. Z krzykiem (nie był to krzyk triumfu, to wycie ze zmęczenia, śmiertelnego zranienia) chłopiec wchodzi na teren szpitala. Wywalczył sobie swoje prawo. Czy to prawo do życia? Do ratowania się?

Raczej nie. Doświadczenie wskazuje, że swą koszmarną grą wygrał zaledwie jedno: łaskę cichej śmierci… Nie na bruku, nie w kałuży krwi, ropy i kału, goły pod topniejącym śniegiem…, lecz na łóżku, pod kocem, odwszony. Łaskę, by choć w ostatniej godzinie krótkiego życia, resztkami umierającej świadomości nie czuć się jak pędzone, przeklęte, wzgardzone zwierzę – lecz-prawie-jak-człowiek…

* * *

Dziecko opowiada: „Gdy tata umarł, siedzieliśmy tak dzień i jeszcze dzień, a tata leżał, a my obok niego. A potem wyszliśmy na ulicę. Kiedy siostra zaczęła płakać z zimna, dałem jej moją kurtkę. A potem nie mogliśmy już iść. Siedzieliśmy i płakaliśmy. A potem znalazł nas policjant…”. I to wszystko. Cała tragedia pozostania samemu, bezradności, strachu, śmierci kogoś, kogo się przecież kochało, jeśli nie świadomie, to przynajmniej instynktownie – całego cierpienia, głodu, zimna i bezdomności, wyrażona w kilku słowach, tak prostych i bez bólu. Zwykłe stwierdzenie faktu – bez skarżenia się, bez łez… Jakby to nie mówił człowiek – i może rzeczywiście tylko taki mały, skrzywdzony człowiek może przełknąć to morze cierpienia w jednym krótki zdaniu – jestem sam…

* * *

Piękna jest 4-letnia Rejzele, z czarnymi, błyszczącymi oczami. Lekarka pyta:

„Chcesz iść do domu, Rejzele?” – „nie” – Krótko, zdecydowanie.

Na Krochmalnej jest pokoik bez szyb, bez drzwi, a w tym pokoju – troje dzieci.
10-letnia Masza już prawie rok jest jedyną opiekunką 4-letniej siostrzyczki i 5-letniego, zawszonego braciszka. Żebrze ona po tej i po tamtej stronie muru – bita, kopana, nieraz cudem uciekająca spod nóg rozjuszonego żandarma, nieraz spadła z muru – ale nigdy nie wraca do domu z pustymi rękoma. Gdy obie dziewczynki zachorowały na tyfus, starszą przyjęto na Leszno, młodszą – na Śliską. Chłopczyk, pozostawszy sam, w międzyczasie zmarł. Masza, 10-letnia mama, rwie się do domu. Tak, w szpitalu jest dobrze, ale co będzie, jeśli mała Rejzele wróci [do domu]. A Rejzele, wykąpana, syta, leży w białym łóżeczku i [nie chce do] [13] domu. Opiekunka mówi – Rejzele, zaśpiewaj coś. – Nie wolno. Mama nie pozwala. – Dlaczego nie pozwala? – Bo mama śpi.